No czasem mi się już myli, czy słoik to bardziej Weczek czy Weczkowa, a może jakieś inteligentne dwa w jednym? Tak czy siak, na pewno zostałem/am rodzicem! Matką albo ojcem długodojrzewającego sera łomnickiego z błękitną pleśnią. Zaszczyt!
"W innych blokach niż na Wspólnej toczy się życie...", rapował jeden z polskich zespołów, wiadomo, że nie zawsze tylko "rurzyk". Jednak, jak to w życiu, czasami kopniaki od losu są również bardzo miłe. Pomijając baaaarrrdzoooo szeeeerooooki temat wolnej woli, naszego wpływu na bieg zdarzeń i kilka innych okolicznych kwestii, przedstawię Wam moje nowe dziecko. Oto on!
Moja przerwa w blogowaniu była dość długa, ale coś mi dała. Doszło do mnie w końcu, że Ameryki nie odkryję i nawet nie mam co o tym marzyć. Co więcej - byłoby to dość infantylne i wypalające marzenie. Wszystko już było, to fakt. Wszystko już było, ale to nic! Co mogę zrobić? Ano są dwa wyjścia: albo usiąść w kąciku i zacząć płakać (i to się czasem przydaje, ale tylko czasem) albo dzielić się z Wami swoim mniejszym lub większym doświadczeniem w temacie kulinariów. Nie znam się na wszystkim, ale może chociaż potrafię zadać trafne pytanie?
Na przykład taki mak. Zastanawiam się i zastanawiam, czy można go jeść na surowo. Poszperałam tu i tam. Można! Można go również tradycyjnie parzyć i mielić. Mak zawiera (a to ci!) witaminy (A, C, D, E), a także wapń, magnez, żelazo i potas. Oczywiście opium wytwarza się z maku innego - lekarskiego, ale nawet ten niebieski w większych ilościach może mieć działanie narkotyczne. Uważajcie!
Przypomniał mi się dziś migdałowo - makowy jogurt, który bardzo lubiłam, więc zrobiłam sobie podobny. Będzie równie fajny z mielonymi: migdałami, kokosem (4-5 łyżek) lub suszonymi owocami (morele, daktyle, figi albo np. śliwki czy rodzynki). Oczywiście najlepszy byłby jogurt domowej produkcji, ale nie narzekajmy. I do własnej produkcji jogurtu dojdziemy. Oj chyba zacznie mi się on śnić po nocach.., a jeśli poda mi go wtedy Agnieszka Kręglicka, to już będzie to prawie sen erotyczny. Hehe, po prostu uwielbiam Panią, ot co, ale wróćmy do maku...
Pomarańczowy jogurt z makiem
Składniki na 2 duże porcje:
1 duży jogurt grecki (ok. 400 g)
ok. 2 łyżeczki cukru waniliowego lub ziarenek waniliowych
ok. 3 łyżeczki cukru *
3-4 łyżki maku
2 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej (u mnie domowa) lub np. kilka suszonych moreli ** itd.
Chociaż czasem dni mogę zlewać Ci się w jedną nieapetyczną brejo-papkę, to jednak każdego dnia coś odkrywasz. Dziś (i przez kolejne trzy dni) w Irlandii katolicy obchodzą święto, którego symbolem jest liść koniczyny. Czy wiedzieliście, że zarówno liście, jak i kwiaty tej uroczej rośliny są jadalne?
Cała roślina jest jadalna na surowo jednak lepiej jest ją przyrządzić. Kwiaty koniczyny możemy wysuszyć i zmielić na mąkę. (...) Kwiaty mają słodkawy posmak więc polecam dodawanie ich jako słodki akcent do naszych potraw. Liście zawierają dużo białka, możemy je smażyć bądź gotować...
Dziś w Irlandii i na świecie jest zielono. Pija się zielone piwo, wszystko malowane jest na zielono. Lubię zielony. Bardzo to symboliczny kolor jest. Zielone są lasy i łąki albo miejskie trawniki. Może niebawem również zazieleni się szpinak na moim balkonie. W tamtym roku się cudownie odrodził, może i w tym mnie pozytywnie zaskoczy?
Pada sobie deszczyk, więc piosenka będzie "tylko trochę zielona". Na marginesie: ten sam tytuł nosi również utwór zespołu Kodaine, fajny, fajny.
O burakach było więcej tutaj ("tutej" powiedziałby niejeden Warszawiak czy też Warszawianka). Czasem zadajemy sobie w życiu różne pytania, czasem nie znajdujemy na wiele z nich odpowiedzi, ale moje skromne doświadczenie mówi mi, że najczęstszą z odpowiedzi będzie "Burak!". Odpowiedź taka może przyjmować na przykład formę zachwytu, obrazy czy też poiryowania. Trudne pytania trudnymi pytaniami, ale jedno jest pewne: buraczane szaleństwo jest zaraźliwe! I kiedy przychodzi pora na burakowe love, to po prostu to poczujesz. Słońce oświetli Twoją mordkę, a Ty pomyślisz: tak, to dziś! I pójdziesz do warzywniaka...
Surówka/Sałatka buraczana z jabłkiem, cebulą i nutą pomarańczy
Składniki:
ok. 5-6 średnich buraków (obgotowanych * lub upieczonych)
1 większa cebula (drobno pokrojona)
1 jabłko ze skórką (zdrowie!)
ok. 3 łyżeczki cukru (można dodać mniej lub pominąć)
ok. 3 szczypty soli
ok. 1 szczypta pieprzu
odrobina octu winnego/ jabłkowego lub soku z cytryny
1 łyżka oleju roślinnego lub oliwy
1 łyżka kandyzowanej skórki z pomarańczy ** lub świeża otarta z niej skórka
* Ja gotuję całe, ze skórką w szybkowarze (z odrobiną octu, żeby nie straciły koloru), więc jest szybko. Czasem piekę. Mogą być delikatnie chrupiące, niekoniecznie rozgotowane, ale to jak lubicie. ** U mnie domowa. Nadaje charakterystycznego smaku. Jeśli boicie się takich połączeń, spróbujcie ze świeżą. Świeża skórka z pomarańczy pasuje prawie do wszystkiego!
Obrane buraki zetrzeć na tarce na dużych oczkach. To samo uczynić z jabłkiem. Dodać cebulkę i resztę składników. Można posypać prażonym słonecznikiem (uwielbiam takie, ale często prażony dziwnym zbiegiem okoliczności zmienia się w spalony...).
Każdy z nas marzy czasem o "małym zapomnieniu". Innym razem chciałoby coś od zapomnienia ocalić, na przykład wspomnienie o czyjejś kuchni. Nie zawsze wszystko jest tak jakbyśmy chcieli (hihi - no nie dogodzisz!). Niestety nie na wszystko mamy wpływ. Chociaż może i "stety"? Trzeba się jedynie nauczyć z tym żyć. Pestka!
Apropo ocalania, apropo: od zapomnienia, apropo: zwykłej słoiczej ciekawości. Wypytywałam ostatnio moją mamę o to, co gotowała prababcia. Wymieniła kilka dań, ale pierwsze skojarzenie padło na ogórkową i na zupy w ogóle:
- Zupy gotowała proste, ale niezwykle pyszne! - powiedziała.
Trafiłam dziś na artykuł o ciężkim uzależnieniu od leków. Hmm - myślę sobie - czy ktoś
jeszcze wierzy w to, że jedną mała tableteczką można pozbyć się
jakiegoś zdrowotnego problemu? No tak, uzależnienie to uzależnienie.
To nie jest kwestia wiary. Jednak są wyjątki, wiadomo. Na przykład
takie problemy z cukrem - ostatnio mi coraz bliższe. Jak organizm
sam sobie nie radzi w temacie "gospodarki insulinowej", to
na ratunek przychodzi lek. Ale czy to wystarczy? Oczywiście, że
nie. Nawet w takim przypadku trzeba działać globalnie (dieta, styl życia itd.). Niestety,
podejście interdyscyplinarne do zdrowia nadal w naszym kraju
raczkuje, a może nawet i na całym naszym kontynencie?
Jedzmy jedzenie
Czytam artykuł i do głowy przychodzi
mi książka, o której już dawno miałam Wam opowiedzieć. Pewnie
niektórym z Was jest ona znana, to nic. Wydaje mi się, że wytycza
ona dobry kierunek, chociaż nieco w opozycji do idei "dietetyzmu",
niepodważanej przez większość:
Nie jestem autorem terminu dietetyzm (nutritionism). Ukuł go australijski socjolog nauki Gyorgy Scrinis i po raz pierwszy użył - jak udało mi się ustalić - w 2002 roku w eseju Sorry Marge (Przepraszam, Margaryno) opublikowanym w australijskim kwartalniku "Meanjin". Esej ten mówił o margarynie jako o szczytowym osiągnięciu naukowców żywieniowców - produkcie, który potrafi zmieniać swą tożsamość: jednego roku nie zawiera cholesterolu, w następnym nie zawiera kwasów tłuszczowych o konfiguracji trans, w zależności o d aktualnie dominujących trendów dietetycznych. (...) Ten redukcjonistyczny sposób myślenia o żywności został już zauważony i skrytykowany wcześniej przez kanadyjskiego hosoryka Harbeya Levensteina, brytyjskiego żywieniowca Geoffreya Cannona i amerykańskie badaczki Joan Gussow i MarionNestle, ale nikt wcześniej nie nadał mu właściwej nazwy, jaką jest właśnie dietetyzm. Odpowiednie nazwy mają pewną szczególną właściwość: sprawiają iż rzeczy, które trudno dostrzec lub które przyjmuje się za pewnik, stają się widzialne.
Dietetyzmu nie należy utożsamiać z nauką o żywieniu. Jak wskazuje końcówka "-yzm", nie jest to nazwa dyscypliny naukowej, lecz pewnej ideologii. A ideologie to metody organizowania życia i doświadczenia za pomocą wspólnych, lecz niesprawdzalnych założeń. (...) W przypadku dietetyzmu niepotwierdzonym założeniem jest to, że kluczem do zrozumienia żywności są składniki odżywcze.
W obronie jedzenia. Manifestwszystkożerców., autorstwa Michaela Pollana. Nie jest to
pozycja stricte naukowa, chociaż wiele w niej odniesień do
naukowych źródeł. Czyta się lekko, przyjemnie, co nie wyklucza
się z wartością zamieszczonych w niej treści.
No dobrze. A o co chodzi tak konkretne?
W skrócie chodzi o to, aby JEŚĆ JEDZENIE. Jakkolwiek dziwnie czy
absurdalnie to brzmi, to świetnie ujmuje przekaz Pollana. Nie
suplementy, nie pokarmy przetworzone do granic możliwości, ale
jedzenie takie jak nieprzetworzona pomarańcza, ziarna, pestki czy orzechy. Takie
pożywienie ma swoją określoną "strukturę". Teoretycznie pewnie można by
sobie zbudować pomidora z syntetycznych elementów, z których się
składa lub przyjmować wyizolowany zestaw składników pokarmowych
(woda, błonnik, białko itd.), mineralnych (najwięcej potasu i
fosforu!) i witamin (w pomidorach najwięcej wit. A), ale całość
to chyba coś więcej niż suma części. Oczywiście natura nie musi
rodzić idealnych "owoców", ale wydaje mi się, że na
obecnym etapie rozwoju nauk żywieniowych i okołożywieniowych (z
chemią, psychologią i fizyką łącznie) najlepsze, co możemy zrobić, to zjeść
właśnie całego pomidora, a nie "wyciąg z pomidora" w
kapsułce. Mimo wszystko patrząc szerzej, myślenie w kontekście kalorii czy
niezbędnych składników odżywczych nie musi się wykluczać z
obroną "prawdziwego jedzenia".
Zupa o smaku i aromacie kury lub kraba
To prawda, że bardziej przetworzone
jedzenie dłużej zachowuje świeżość (również łatwiej je przez to transportować) i jest szybsze w
przygotowaniu, a potem w "metabolizowaniu", ale czy w obecnych realiach (lodówki, brak wojny, codziennych kataklizmów itd.) nadal tego potrzebujemy? Weźmy na warsztat "zupki
instant". Może zabrzmi to dość mocno, ale prawdopodobnie
sam/a rozłożysz się szybciej niż ten jedzenio-podobny twór.
Tu urwę i zostawię Was z tematem do przemyślenia. Trochę tak jak w dobrym (np. francuskim lub skandynawskim) filmie. Bez morału, bez wniosków, a "taaaaak wiele pytań". ;)
Chociaż dopiero niedawno wróciłam do blogowania (miks zawirowań życiowych i okolicznych różnych), to przez wcześniejsze tygodnie zaglądałam tu i tam. I do dziś zaglądam. Jak każdy mam swoje ulubione miejsca w sieci. Pomijając te z gołymi paniami oraz uznawane serwisy na temat motoryzacji... No dobrze, już się przywołuję do porządku. Bez "słabych żartów". Na poważnie, to chodzi o akcję Share Week 2014. Wybrałam blogi, które coś poruszają w słoiku i które mi dziś wpadły do głowy. Akcja kończy się dziś o północy! Ktoś się może jeszcze przyłączy?
Zaskoczyło mnie wyróżnienie Aurory, jakim obdarzyła mnie na swoim Blogu Czekolady. Często do niej zaglądam. Lubię ten typ pisania i myślenia o życiu. Wszyscy dobrze wiemy, że najlepiej świat opowiada się "na gruszkach i jabłuszkach" albo na przykład na bazie czekolady i innych łakoci. O, i jeszcze ma fajne rysunki. Rysuje jej siostra (Aga Urbanek), ponoć dziesięć minut od niej starsza.
Podobno charakteryzuje mię umiejętność (oj już się tak nie przechwalaj słoiku!) dostrzegania potencjału w kimś lub czymś oraz zdarza mi się (nie tak rzadko) przewidywać jakieś trendy (From movie to the kitchen - czułam, że to świetny pomysł, gdy jeszcze był tylko pobocznym projektem Pauliny). Niedawno granaty i wszelkie inne odcienie niebieskiego (polecam łączyć ze złotem), a wcześniej maski, panterka i zebra. Chociaż - wiecie co - motywy zwierzęce chyba nigdy z mody nie wychodzą. Moda modą, mnie się dziko-kocie wzory zwyczajnie podobają.
Chciałabym taką sukienkę - panterkową, a jakże, ale niezwyczajną, jak z tego teledysku The Cardigans. Pewnie takiej nie znajdę. No chyba, że "se sama" uszyję albo zlecę krawcowej. Na przykład Pani Marchewkowej (jak nietrudno zauważyć - świat mody i dizajnu przenika się tu z akcentami kulinarnymi). Ciekawe czy potrafiłaby uszyć dokładnie taką sukienkę? Prawdopodobnie jest to pytanie retoryczne, bo zdolna Marchewkowa projektuje nawet wzory na swoje materiały, z których szyje potem same retro cacka. Tak na marginesie (z angielska: bajdełej'a), co myślicie o tej kiecce? Hit or kit? Motywy: kwiatki, motylki, ptaszki i pawie. O, drzewo też jest.
Smaczne? Motyle są ponoć pożywne. Ptaszki i kwiatki - zdecydowanie "do zjedzenia". Hot or not? ;)
Lubię Sandmanów. Panią Sandman i Pana Sandman reprezentują: dystans, retro (znowu retro!), kilogramy dystansu, szalone pomysły i piękne zdjęcia. "Bardzo kulturalny blog" - ujęłabym ich w takich trzech słowach.
Dieta na kryzys. Kolejny, mniej znany, ale świetnie zapowiadajacy się blog, ale: parakulinarny. Niech Was nie zmylą pozory! Swoją drogą, ciekawe czy i w tym przypadku potrafię "przewidywać przyszłość". Autorowi wróżę sławę! A dlaczego? Czytając jego posty - odpoczywam. To jak z dobrą, wciągającą książką - najczęściej komediową, na granicy absurdu (co-kto-lubi), jednak ciągle z dobrym smakiem. Szczerze mówiąc, z utęsknieniem czekam na kolejne posty ze smaczkami typu:
No dobra, czary mary, klocki lego. A tak bez kitu, to brakło chrupków na obiad i trzeba się było przejść po krzakach, żeby zerwać coś pod ryżyk.
Dawniej zaglądałam też na bloga Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim. Mam nadzieję, że nie obrażą się, że im coś skradnę i coś Wam pokażę (zaraz się zapytam o zgodę). Chyba mój ulubiony ich rysunek.
- Pewnie spod Wilna, a dokładniej może spod Święcian?
Prababcia miała w 1941 roku już niecałe 30 lat, ale piosenka piękna, prawda?
Wanda, BIAŁA MAGDA, z domu: Bukowska
Znalazłam ostatnio w sieci wspomnienie kapitana Romana Boraka (pseudonim GÓRAL) o mojej prababci. Kiedyś szukałam czegoś o niej, wiedząc, że była łączniczką w Armii Krajowej, ale nie trafiłam na nic. Zastanawiam się skąd to dość obszerne wspomnienie o niej i co łączyło te dwie osoby? Może nic oprócz wspólnych zadań i akcji, a może byli przyjaciółmi? Dobrymi znajomymi albo...?
Myślę o tym całym wojennym cierpieniu i próbuję ułożyć to, co już o niej wiem. Nic jednak nie jest czarno - białe, a w każdej opowieści można zaleźć coś smacznego, prawda?
Kisiel z bitą śmietaną
Do około 4-5 roku życia mieszkałam też z prababcią. Dziadkowie wyprowadzili się do swojego nowego mieszkania, a prababcia została z moją rodziną, a konkretnie moi rodzice po ślubie zamieszkali u niej. Duże przestrzenie, kamienica, było gdzie biegać, chociaż czy ja coś pamiętam?
No właśnie coś pamiętam. Jednak w późniejszych latach nie przypominam sobie by wspominała o swoim partnerze. Czy tak się bała? Czy tak było to dla niej trudne? A może ją jakoś zawiódł? Pewnie zwyczajnie starała się żyć i nie zadręczać ciągle. Wyobrażałam sobie go (jak już zaczęłam bardziej kojarzyć) jako albo alkoholika albo zdrajcę (Polski lub swojej kobiety), mordercę lub kata. To mi podchodziło pod temat tabu. Takie, prawda, stereotypowe skojarzenia. O, jeszcze czasem wpadało mi, że mógł być Niemcem, a dziadek mój - owocem gwałtu. To byłby „temat tabu fest”! Tak, wiem, czasem mnie ponosi ta moja krwawo - mordercza wyobraźnia... ;)
Dopiero niedawno dowiedziałam się też czegoś o ojcu mojego dziadka. Wcześniej, z wiadomych względów, był to chyba temat tabu? Strach, że się wyda, że ktoś się przypadkiem wygada? Miał na imię Ryszard. Pracował jako zecer. Oficer Armii Krajowej. Podobno po wojnie spotkał się jeszcze z moją prababcią i jej synem, ale potem musieli się rozstać. Z tego, co wiem wrócił w swoje rodzinne strony. Co za ból, tęsknota, rozłąka – myślę sobie w pierwszej chwili, a potem nagle przychodzi objawienie: przecież oni się cieszyli, że przeżyli, że byli bezpieczni, że nikt ich nie katował,nie siedzieli w więzieniach! Takie to było szczęście. Miłość na odległość...
Chusta, prezent dla mojej mamy od prababci. Moja mama nie lubi wielkich chust, więc jej nie nosiła. Teraz noszę ją ja. Piękna!
Mieszkanie obok, z którym nasze łączyły zwykłe drzwi zajmowała „Pani Jagoda”. Jej matka razem z moją prababcią i je rodzicami uciekała z Kresów. Najpierw trafiły do Łasku, a potem do Łodzi. A może to „Pani Jagoda” przyczyniła się do tego, że lubię to, co lubię? Jeść, gotować, cieszyć się smakiem, nie tylko w temacie kulinariów. Pamiętam (chociaż nie jestem pewna czy to nie jakieś dziecięce urojenie), że zapraszała nas na kisiel na zimno, z bitą śmietaną. Jak przez mgłę pamiętam torty czy pierogi. Chociaż może to już były opowieści rodziców? Jedno pamiętam doskonale (chociaż to już trochę inna działka): jej zmarły mąż był malarzem. Wyobraźcie sobie ogromny pokój (a może byłam tak mała i wydawał mi się ogromny?) cały poobwieszany obrazami! I te ramy, złoto, kolory różne. Inne kulinarne wspomnienie z ową bardzo dobrą znajomą: byłam u dentysty z rodzicami i postanowiliśmy ją odwiedzić. Nie pamiętam czy to było planowane, chyba nie. Poczęstowała nas ciastem bananowym z galaretką. Smutno mi było, bo nie mogłam jeszcze jeść (ząb!), ale odrobinkę chyba spróbowałam. Taka pamięć zmysłowa, taka pamięć zapisana na kubkach smakowych. I w nozdrzach, wiadomo.
Miód
Baza „Miód” (inna nazwa okręgu Wilno), moja prababcia, łączniczka Armii Krajowej. W jej mieszkaniu - powiedzielibyśmy teraz – znajdowała się „miejscówka”, punkt kontaktowy. Miała 29 lat (był to 1941 rok). Później przeniesiono ją do Okręgu Nowogródzkiego AK. Tam powierzono jej służbę kurierską na linii Lida-Wilno i Lida-Białystok.
W listopadzie 1943 r. została przydzielona do IV batalionu ppor. "Ragnera" - 77. pp. AK, w którym pełniła obowiązki zastępcy szefa komórki do spraw cywilnych. Od kwietnia 1944 r. zaś pełniła funkcję kurierki między mjr. "Kotwiczem" * a komendantem wileńskiego okręgu AK - płk. "Wilkiem". Po tragedii wileńskich oddziałów AK w Puszczy Rudnickiej, Wanda służyła w oddziale samoobrony "Kotwicza". Po śmierci dowódcy w walce z oddziałami NKWD pod Surkontami powróciła do pracy konspiracyjnej na terenie Wilna. W jej mieszkaniu mieścił się punkt kontaktowy. Potem przeniesiono go na ul. Krzywą. Wanda pełniła w obu funkcję łączniczki i kolporterki prasy podziemnej. Utrzymywała łączność z żołnierzami AK z okręgów: "Wiano" i "Nów", więzionymi w wileńskim więzieniu NKWD, m.in. z ppor. "Grodniakiem" i "Jaroszem". Kisielnicka uniknęła aresztowań NKWD. Dzięki fałszywym dokumentom przekroczyła granicę jałtańską i linię Curzona. Osiedliła się w Łodzi.
Przepis na drobiowe klopsiki w sosie miodowo-musztardowym znajdziecie tutaj.
Nie wiem jak zorganizowane były punkty kontaktowe (może jakiś historyk się wypowie?), ale wydaje mi się, że pewnie nie raz częstowała obiadem czy chociażby kawałkiem ciasta. Chociaż to pewnie zbyt wielkie marzenia, bo przecież była wojna! Jestem jednak pewna, że dzieliła się czymkolwiek, co było wtedy osiągalne. A może gotowała też dla większej grupy osób? Wiem na pewno, że bardzo lubiła i umiała gotować, chociaż nie pamiętam jej kuchni. Pewnie byłam za maluteńka.